ℜradices.info
Strona głównaSłówkaBajki greckieRefleksjeArchiwumradices@radices.infoTwitter @radices_info
2021-03-15 | Josef Koudelka, Radici

Od półtora miesiąca można w Rzymie (dokładniej w Ara Pacis) oglądać (tj. chwilowo nie można, bo czerwona strefa, ale wystawa trwa do 16 maja 29 sierpnia, więc prawdopodobnie jeszcze nic straconego – wystawa została przedłużona, szanse na jej zobaczenie rosną, tym bardziej, że i zona rossa stała się wspomnieniem) wystawę fotografii autorstwa Josefa Koudelki, zatytułowaną Radici. Biorąc pod uwagę tytuł bloga i tytuł wystawy, odwiedziny tam były w zasadzie obowiązkiem. Przyjemnym obowiązkiem, żeby nie było wątpliwości.

Wystawa przedstawia ponad 100 zdjęć ruin z szeroko rozumianego basenu Morza Śródziemnego (począwszy od Grecji, Włoch i Hiszpanii, przez Maroko, Libię i Egipt, kończąc na Izraelu, Jordanii i Syrii) wykonanych w latach 1991-2020. Swoistym kluczem do wystawy są słowa fotografa: Ruins are not the past, they are the future which draws our attention and make us enjoy the present („Ruiny nie są przeszłością, one są przyszłością, która przyciąga naszą uwagę i pozwala nam cieszyć się teraźniejszością”). Wszystkie zdjęcia są czarno-białe i podłużne (ok. 3:1) – znaczna większość jest zorientowana panoramicznie, niektóre pionowo.

Na temat techniki i kunsztu fotografa, gry światła i cieni, znikającego w oddali horyzontu i innych walorów kompozycyjnych nie będę się wypowiadał, bo się zupełnie na tym nie znam (mocno subiektywnie i nieprofesjonalnie: w większości przypadków zdjęcia mi się podobały).

Najlepsza rzecz w tej wystawie, to chyba czas jej publikacji: gdy po roku obostrzeń coraz bardziej doskwierają ograniczenia w podróżowaniu, gdy zwiedzanie jest z konieczności ograniczone do najbliższej okolicy (dla mieszkańców Rzymu nie jest to jeszcze taki wielki dramat), wystawa w muzeum Ara Pacis daje możliwość „zwiedzenia” kilkudziesięciu starożytnych zabytków. Duże, panoramiczne zdjęcia sprawiają, że wrażenie bliskości jest jeszcze wyraźniejsze. Jasne, to tylko namiastka podróży, ale jak się nie ma co się lubi… Tym bardziej, że niektórych miejsc uwiecznionych na zdjęciach (np. tetrapylon z Palmiry) już nikt nigdy nie zwiedzi (przynajmniej w dotychczasowej postaci).

Natomiast rzecz, która mnie uderzyła (na początku negatywnie, później raczej po prostu pobudzając do refleksji), to dobór zdjęć. O tym, że będą ruiny, wiedziałem od początku, wszystkie materiały to jasno zapowiadały. Natomiast zwiedzając wystawę zorientowałem się, że – niezależnie od lokalizacji geograficznej – niemal wszystkie przedstawione zabytki pochodzą z grecko-rzymskiego obszaru kulturowego. Wyjątki są w mniejszości, jakby jedynie po to, żeby potwierdzić regułę.

Ktoś mógłby pomyśleć, że ten zarzut ma charakter przede wszystkim apologetyczny wobec roli chrześcijaństwa w kulturze. Owszem, pojawia się ono na wystawie w śladowych ilościach (doliczyłem się pięciu zdjęć, gdzie te ślady można znaleźć), ale to nie jest dla mnie wielki problem: wszak mówimy o korzeniach, a więc głębokich początkach. Chrześcijaństwo można z powodzeniem traktować jako rzeczywistość, która z tych korzeni wyrosła, a więc nie kwalifikującą się do tematu wystawy (pomijając na chwilę złożoności chronologiczne). Z tym nie mam problemu, chociaż wcale bym się nie pogniewał, gdyby było inaczej.

Dużo bardziej zastanawia mnie fakt, że śladowe są ilości zdjęć przedstawiających ruiny z innych, często dużo bardziej starożytnych kultur, niż grecko-rzymska. Gdzieś z pogranicza jest Troja i relikty kultury mykeńskiej, które jednak tworzą część świata greckiego. Świat Lewantu (głównie Syria i Liban) sprawiają wrażenie zdominowanych przez Imperium Rzymskie, honoru broni Petra, ale i tam nie mogło zabraknąć rzymskiego teatru. Pojedyncze ujęcia z Masady i Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie też pozostawiają spory niedosyt, tym bardziej że w przypadku tego pierwszego miejsca, żydowskiej fortecy wyeksponowany jest… kościół bizantyjski. Pojawił się również Egipt – z jednym (!) zdjęciem, pochodzącym z ruin aleksandryjskiego serapejonu: nad egipskim sfinksem góruje kolumna wzniesiona ku czci cesarza Dioklecjana. Dalej na wschód w Afryce jedyna kultura, jakiej ślady można znaleźć (na wystawie, życie jest na szczęście bogatsze), to rzymska.

Dla mnie „korzenie” („radicesvelradici”) kultury, cywilizacji, to olbrzymia plątanina wzajemnych powiązań, jakie istniały między licznymi starożytnymi kulturami, które w mniejszym lub większym stopniu ukształtowały „nasz” (naturalnie jestem tutaj europocentryczny, nie tylko dlatego, że z tej kultury wyrastam, ale również dlatego, że nie mam sił, czasu i narzędzi, by eksplorować systemy korzeniowe innych kultur) współczesny świat kultury. I dlatego wśród tych korzeni widzę „zawodowo” Biblię, ale też wszystko to, co stoi za nią (świat babiloński i perski, mądrość Egiptu, etc…); widzę historię Kościoła, nadal głównie w Europie (to już bardziej hobbystycznie i konfesyjnie niż „zawodowo”); widzę oczywiście niezmierzone bogactwo świata grecko-rzymskiego (ostatnio np. bajki z Ezopowej tradycji); ale też starożytny Egipt (wystarczy przyjechać na chwilę do Rzymu, by się przekonać, że kultura Egiptu nie kończy się w Afryce) i te niezliczone kultury z basenu Morza Śródziemnego, których nazw nawet nie potrafię wymienić… Nawet świat arbski ma tutaj nieliche znaczenie, wystarczy o arabskich liczbach wspomnieć, ale przecież powiązania są niezliczone! I dlatego zwiedzając wystawę, myśląc o korzeniach, doznawałem pewnego zgrzytu, jakby to całe kulturowe bogactwo zostało nagle zredukowane do Grecji i Rzymu.

Kilka dni później idąc przez miasto potknąłem się o kolejny kawałek asfaltu, który nie wytrzymał starcia z korzeniami rosnącego nieopodal drzewa – nic co mogłoby wzbudzić jakieś wielkie zdumienie, a jednak pewien moment iluminacji nastąpił. Przecież korzenie, to nie tylko źródło: to również potężna siła, która potrafi „poprzerastać” a często nawet zniszczyć to, co napotka na swojej drodze. Wspominając zdjęcia z Syrii, Libanu, Jordanii i Egiptu zastanawiałem się, czy kultura rzymskiego Imperium nie stała się dla lokalnych kultur takim właśnie korzeniem, który niewiele pozostawił nietkniętych miejsc na swojej drodze…

Na koniec wspomnienie o najważniejszym dla mnie zdjęciu na wystawie, które – wbrew założeniom – nie przedstawiało żadnych ruin. Oto Wielka Przełęcz Świętego Bernarda – miejsce, gdzie pielgrzymi z Canterbury, z Anglii i z Francji, podążający wzdłuż Via Francigena przekraczali i przekraczają Alpy, wchodząc na teren Italii, by kontynuować swoją drogę do Rzymu (a niektórzy jeszcze dalej, drogą morską ku Jerozolimie). Miejsce symboliczne, bo na drodze i łączy południe z resztą Europy, miejsce uświęcone krokami wielu pielgrzymów – i nie bez znaczenia dla kultury. Bo nawet jeśli kogoś mało bawią pielgrzymki, to przecież o psach bernardynach słyszał każdy, a przecież to stamtąd się właśnie wywodzą.

Wracając do wystawy. Czy warto? Myślę, że tak, a jeśli kogoś fascynuje świat grecko-rzymski, to stanowczo tak. Przynajmniej w moim przypadku potwierdziły się słowa o „pięknie, które pobudza i karmi myśl” (J. Koudelka).